Herbie Hancock - przegląd twórczości #1
Bez względu na muzyczne preferencje, wszyscy fani jazzu muszą to gremialnie stwierdzić - wśród chodzących jeszcze po ziemi jazzowych muzyków, Herbie Hancock należy do tych największych. Jakiś czas temu ukazała się nawet na polskim rynku autobiografia pianisty, co dobrze obrazuje jego pozycję i rozpoznawalność nawet wśród niedzielnych miłośników muzyki jazzowej.
Zdaję sobie świetnie sprawę, że samej sylwetki muzyka nie muszę bliżej przedstawiać. Tak, jak wspomniałem jest to jeden z tych największych, a ten zaproponowany przeze mnie podział na muzyków żyjących i nieżyjących w rzeczy samej nie ma większego znaczenia. Herbie Hancock stoi w jednym szeregu z takimi nazwiskami jak Miles Davis, John Coltrane czy Theleonius Monk. Wśród takich sław jest jego miejsce i przez historię zostanie zapisany na jednej stronnicy z absolutnymi legendami. Z racji, że ostatnio zasłuchuję się w kultowych wydawnictwach ze stajni Blue Note, to pomyślałem, że nienajgorszym pomysłem będzie podzielenie się swoimi wrażeniami, które towarzyszą mi podczas odsłuchu płyt Hancocka dla tej wytwórni. Pierwsza część artykułu będzie traktować o tym okresie twórczości, a później pójdziemy sobie za ciosem i odświeżymy kolejne albumy. Jak się bawić, to sie bawić.
![]() | |||||
Częstym zarzutem, który możemy usłyszeć w nawiązaniu do debiutanckiego albumu Hancocka było czerpanie ze spuścizny, którą Miles Davis pozostawił po sobie w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Trudno powiedzieć żeby na kolejnej sesji nagraniowej Hancock zrobił stylistyczną woltę i faktycznie zaproponował coś w pełni unikalnego. Zmienił się jednak w całości skład personalny - został on rozszerzony do sekstetu - a obecność Granta Greena i Grahama Moncura III wzbogaciła instrumentarium o gitarę i puzon. Dzięki temu paleta brzmieniowa stała się ciekawsza, a kompozycje mniej szablonowe.
Tak samo jak w przypadku Takin' Off, tak tutaj zaczynamy od mocnego uderzenia i kompozycji, która stała się znakiem rozpoznawalnym pianisty. Ja osobiście uważam Blind Man, Blind Man za nieco wtórne w porównaniu do otwieracza na debiucie, odnoszę wrażenie, że Hancock chciał tym samym chwytem zdobyć przychylność publiczności. Utwór w swojej stukturze przypomina Watermalon Man i ma podobny groove. Najważniejszym jest jednak fakt, że kolejne kompozycje są ciekawsze i dobrze odzwierciedlające kierunek w którym Herbie podążył w przyszłości. Tak jest chociażby w przypadku King Cobra - utworu wielce niejednoznacznego i rytmicznie nietypowego.
Czas na innowacje (1964)
Pod wieloma względami jest to najciekawszy i - jak wynika z tytułu - najbardziej innowacyjny album sygnowany nazwiskiem Hancocka dla wytwórni Blue Note. W nagraniach uczestniczyła jedynie sekcja rytmiczna, co pozwoliło wyeksponować grę lidera na pierwszy plan.
Nie oznacza to jednak, że skrada on całe show dla siebie. Kapitalną pracę podczas nagrań wykonał perkusista Osvaldo Martinez, urozmaicając warstę rytmiczną różnymi instrumentami perkusyjnymi, takimi jak bongosy czy guiro. Dzięki tym zabiegom muzyka momentami nabiera latynoskiego charakteru. W rezultacie otrzymujemy całkowicie unikatowe nagrania, niepodobne zarówno do wcześniejszych, jak i późniejszych dokonań pianisty.
Dźwięki z Niebiańskiej Wyspy (1964)
Mój ulubiony album Hancocka z ery akustycznej. W międzyczasie dołączył on do wielkiego kwintetu Davisa, co być może miało istotny wpływ na inwencję twórczą pianisty. Podzielam zdanie, że nagrania poczynione na Emperyan Isles stoją na tej samej półce co nagrania drugiego kwintetu legendarnego trębacza. Jest tak nie tylko ze względu, że gra ta sama sekcja rytmiczna, ale jakość kompozycji jest zniewalająca.
Taka opinia może wydać się kontrowersyjna, ale nagrania do tej sesji są w mojej opini pod pewnymi względami ciekawsze i bardziej charakterystyczne. Trudno znaleźć bowiem bardziej melodyjną i epokową kompozycję niż Cantaloupe Island czy równie niepokojącą jak The Egg w repertuarze Davisa w drugiej połowie dekady. Z racji, że mamy tutaj tylko cztery kompozycje, a każda z nich oferuje słuchaczowi coś innego, to album możemy z pewnością nazwać jazzowym arcydziełem i płytą z rodzaju must have w kolekcji miłośników gatunku.
Dziewicza Podróż (1965)
Mój podziw dla Herbiego ma swój początek w jego niezwykłych umiejętnościach kompozytorskich. Z muzyki - bądź co bądź - konwencjonalnej jakiej jest bop, potrafił na każdej kolejnej sesji zaskoczyć słuchacza nowym pomysłem na akustyczny jazz. Omawiając poprzednie wydawnictwo wyraziłem opinie o niezwykle wysokim poziomie nagrań, równym nawet tym, których autorem jest Miles Davis w erze wielkiego kwintetu. Takie samo zdanie można wyrazić również o Maiden Voyage, przy czym będzie ono powszechnie uważane za jeszcze trafniejsze, bowiem podobnie jak u Davisa, tak tutaj mamy do czynienia z kwintetem. Skład niemalże taki sam, jak u wielkiego mistrza. Jedynie w buty Milesa na potrzeby tej sesji wszedł Freddie Hubbard, zaś dolę Wayne'a Shortera odegrał George Coleman.
Ozdobą wydawnictwa jest utwór tytułowy, otwierający longplay. Wielu krytyków słusznie dopatruje się w nim czegoś na wzór utworu ilustracyjnego. Rzadko się zdarza aby tytuł utworu tak dobrze korespondował z zawartą w niej treścią. Klawiszowe pasaże tworzą ogromną (jak ocean) przestrzeń dla pozostałych muzyków, która to przestrzeń zostaje świetnie przez nich zagospodarowana. Konsekwencją struktury tej kompozycji jest faktycznie uczucie dźwiękowej podróży.
Oczywiście reszta utworów również prezentują wysoki poziom. Znalazło się miejsce dla szybkiego modalnego jazzu, ale również dla bardziej awangardowych utworów. Wydaje się, że w porównaniu do poprzednich wydawnictw, gra samego lidera na tej sesji nagraniowej jest bardziej powściągliwa. Znalazło się za to wiele miejsca dla wspomnianego już Hubbarda, a przede wszystkim Tony'ego Williamsa. Niezaprzeczalny kanon jazzu w klasycznym wydaniu.
Dziecięce Impresje (1968)
Szaleńcze tempo pracy w pierwszej połowy lat sześćdziesiątych zaowocowało zdobyciem odpowiedniej reputacji i zapisaniem się pianisty na kartach jazzowej historii. Łączenie roli etatowego muzyka w kwintecie Milesa Davisa z karierą solową mogło doprowadzić do artystycznego wypalenia Hancocka. Czy tak się jednak stało? Moim zdaniem nie.
Wytwórnia musiała czekać przez trzy lata na kolejny album. Poprzeczka względem poprzednich nagrań była zawieszona niezwykle wysoko, a sam Hancock sprawiał wrażenie coraz dojrzalszego muzyka, który rozwijał się nie tylko pod kątem sztuki gry na swoim instrumencie, ale przede wszystkim stawał się coraz sprawniejszym kompozytorem. W związku z powyższym oczekiwano od Herbiego kolejnego epokowego nagrania. Z tego punktu widzenia Speak Like a Child musiał okazać się rozczarowaniem.
Hancock wspomina o tym, że jest to materiał będący rozwinięciem koncepcji zaproponowanych na Maiden Voyage. Jest to prawda. Ponownie muzyka płynie spokojnym tempem, kompozycje są spokojne, wyrafinowane, nieco leniwe. W odróżnieniu od poprzednich sesji nagraniowych, do Hancock do studia zaprosił inny zestaw muzyków, a sam skład poszerzył do sekstetu. Ostał się jedynie niezmordowany Ron Carter, który zresztą skomponował jeden z utworów - First Trip. Dzięki temu instrumentarium zostało odpowiednio rozszerzone o flet altowy i skrzydłówkę. Dzięki temu spełniony został początkowy zamiar twórcy, wyartykułowany w samym tytule. Nagrania miały luźno nawiązywać w impresjonistyczny sposób do dziecięcego spojrzenia na świat.
Trudno ocenić tą sesje nagraniową źle. To pozycja obowiązkowa dla fanów talentu pianisty, gdyż absorbuje on muzyczną przestrzeń jaki nigdy dotychczas. Jego solowe popisy są ozdobą tego wydawnictwa i są prawdziwą ucztą dla uszu.
Ucieczka z więzienia (1970)
Po nagraniu Speak Like a Child nastał burzliwy czas w życiu pianisty. Właśnie odszedł on z wielkiego kwintetu MIlesa i podobnie jak trębacz chciał wypłynąć na nowe wody, jakimi była fuzja muzyki jazzowej z rockiem. Brzmienia fusion nie pasowały jednak do katalogu jego obecnego wydawcy - Blue Note. Z tego powodu postanowił przejść do wytwórni bardziej otwartej na nowe dźwięki. Zanim Hancock podpisał kontakt z Warner Bros, wziął udział w ostatniej sesji nagraniowej, której owocem był album The Prisoner.
Trzeba oddać Hancockowi, że do tematu podszedł rzetelnie i ambitnie. Po wydaniu ostatniego albumu, zarzucano mu, że jego muzyka nie koncetruje się na tematach doczesnych, nie jest społecznie zaangażowana, a zamiast tego oddaje się dziecięcemu sentymentalizmowi. Odpowiedzią na te opinie było nagranie albumu poświęconego pamięci Martina Luthera Kinga.







Komentarze
Prześlij komentarz